wtorek, 23 czerwca 2020

Gruzja - Kaukaz

http://fotoblog.interfolio.pl/2020/06/gruzja-kaukaz.html
Kaukaz - nazwa tak odległa i nieosiągalna jak najdalsze zakątki ziemi. Miejsce w moich wyobrażeniach tak dalekie jak Syberia i potężne niczym Himalaje. Nawet nie marzyłem o podróży w te góry, choć wędrówki po Tatrach  od zawsze były moją miłością. I oto jestem, u podnóża jednych z najwyższych gór świata, otoczony potęgą skał i królującym w oddali zaśnieżonym pięciotysięcznikiem Kazbek.

To tutaj znajduje się obiekt najbardziej charakterystycznej pocztówki z Gruzji - prawosławny klasztor Cminda Sameba - czyli Świętej Trójcy. Dojeżdżamy tam upakowani w małego jeepa. Droga wiedzie przez las, strome zbocza, wyboistą ścieżkę pełną dołów i zagłębień. Maszyny są naprawdę wytrzymałe i mają wielką moc. Co ciekawe, większość pozbawiona jest przednich zderzaków - to chyba taki znak rozpoznawczy gruzińskich luzaków. Czuję się trochę jak cepr wieziony zaprzęgiem konnym na Morskie Oko, jednak dziś szlak ten byłby nie do pokonania. Niewiele zostało nam czasu za dnia, więc trzeba go jak najbardziej wykorzystać. Po kilkunastu minutach jazdy jesteśmy! Wwiezieni na wysokość ponad 2000 m npm widzę z oddali fantastycznie położone budynki klasztoru. Rzeczywiście - widok zapiera dech w piersi. Nie idę jednak zwiedzać, oddalam się w drugą stronę, żeby zrobić jak najlepsze ujęcia. Obserwuję jak cień Kazbeka powoli nachodzi na pagórek klasztorny, pochłaniając go niczym mrok światło słoneczne. I zwykle skupiając się na błękicie nieba w tle, tym razem widzę monumentalny masyw górski, malujący księżycowe tło tego obietu. Patrzę na monitor aparatu i jestem pełen szczęścia, że udało mi się zrobić takie zdjęcie. Bez wątpienia znajdzie miejsce na ścianie mojego pokoju.
Jestem też świadkiem wielkiego nieporozumienia. Ciszę i majestatyczność zakłócają maszyny budowlane,  budujące asfaltową drogę i wielki parking. Już za chwilę to miejsce nie będzie takie niedostępne i spokojne, lecz zmieni się w prawdziwą, zadeptaną turystyczną atrakcję, pełną tandety i tłumu. Tak właśnie kończy się 500 lat spokoju i i niedostępności Cmindy Sameby.













 
Wracamy w ten sam sposób do miasta, kurczowo trzymając się po drodze uchwytów w samochodzie. Nie pierwszy raz mamy problem ze znalezieniem naszego noclegu. Jednak google nie wie wszystkiego. Na szczęście nasz kierowca pomaga nam skontaktować się z gospodynią i za chwilę bardzo cicha pani prowadzi nas do naszego dzisiejszego domu. Zostawiamy plecaki i szybkie wyjście na miasto do bankomatu po pieniążki. Z tym nie ma żadnego problemu, a mój revolut nie traci żadnych pieniędzy na prowizje. Dobrze, ż w końcu ktoś to wymyślił. I już prawie mamy wracać, ale jeszcze jeden zakup - przecież za tak udany dzień należy nam się czacza! 
- Imajesz czaczę? - zagaduje Romen swoją nienaganną ruszczyzną sympatycznego sprzedawcę w sklepiku z warzywami
- Da, da, dawaj sjuda - słyszymy odpowiedź i za chwilę jesteśmy wciągnięci do środka budki.  
Pisałem już coś o gruzińskiej gościnności, lecz to, co nas tutaj spotkało zostanie w pamięci na zawsze. Przynajmniej pamiętana część tego.  Tamaz - nasz sprzedawca gospodarz wcale nie chce nam tak po prostu sprzedać czaczy. O nie. Najpierw musimy ja skosztować. I to żadne drinki, żadne mieszanie. Proste ze słoiczków po jakiś przyprawach pijemy pierwszy toast. 
-Za mir! - krzyczy Tamaz, wtóruje mu  jego przyjaciel siedzący z nim w sklepie. No to za mir. Muszę przyznać, że to najlepsza czacza, jaka miałem okazję kosztować w tym kraju. Jest rewelacyjna. Na szczęście, bo tak bez innych płynów to inaczej mogłaby zabić. Tamaz zaczyna opowiadać o sobie. 
- Nie jestem gruzinem, jestem osetyńczykiem - zaczyna mówić ciekawą i nieprawdopodobną historię swojego życia. Mówi o wojnie, o tym jak musiał uciekać ze swojego kraju. Słucham go z zapartym tchem, to jest właśnie esencja podróży. Nie wybetonowane chodniki, przystrzyżone trawniki, monumentalne budowle. To ludzie i ich historie. 
- Za druzja! - kolejny toast i rosyjski coraz łatwiejszy. Tamaz opowiada, że był chirurgiem w klinice, po jakimś czasie mówi, że wykładał biologię na uniwersytecie w Tbilisi, opowiada, jak go wygonili z powodu pochodzenia, jak musiał osiąść w małej wiosce w górach, żeby żyć spokojnie. Jego przyjaciel, naczelnik poczty kiwa głową, jakby słyszał te historie już niejednokrotnie.
- Za naszu mat' - pijemy zdrowie naszych rodzicielek i czujemy się już prawie jak u siebie. Tamaz co rusz bierze coś ze swojego sklepu i nas częstuje miedzy kolejnymi słoiczkami i toastami. Jednak inny toast, wielokrotnie później powtarzany, robi największą furorę:  - Sztoby ch#j stał i diengi były! Za każdym następnym wybuchamy coraz większym śmiechem. Towarzysz Tamaza padł, pomagam mu go położyć na jakimś prowizorycznym łóżku na zapleczu, Romen gospodarz leje i karmi, ja obsługuję klientów, Tamaz promienieje szczęściem. Świat wiruje, w głowie szumi i myślę sobie - chwilo trwaj. Dla takich momentów warto przemierzyć tysiące kilometrów. Nie będę miał po latach 364 dni tego roku, w których się nic nie stało. Ten wieczór ze sprzedawcą warzyw gdzieś w gruzińskiej kaukazkiem wsi zostanie mi na zawsze.



Kolejny dzień bez wątpienia nie mógł być łatwy. Wczorajsza czacza wciąż krąży po organizmie, podobnie jak chaotyczne myśli po głowie. Zaczynamy dzień bez pośpiechu, zastanawiając się, jak najlepiej wykorzystać ostatni dzień na Kaukazie. Szperam po internecie wyszukując planu na dziś. Bardzo mnie kusi wycieczka w stronę Kazbeku, jednak mierząc siły na zamiary niestety muszę z tego pomysłu zrezygnować. Ruszamy na miasto w miejsce, gdzie według przewodników odjeżdżają busy w stronę górskich szlaków. Niestety, o tej porze roku wycieczki te wydają się już nie być aktualne. Kazbegi to małe miasteczko w samym sercu Gruzińskiego Kaukazu. Stąd już niedaleko do przejścia granicznego z Rosją. Spacerujemy sobie podziwiając kultowe widoki krów kroczących po ulicach niczym święte krowy w Indiach, stare budynki, samochody z poprzedniej epoki. Jednak zabłąkany turysta to niezły kąsek dla miejscowego cwaniaka i właśnie taki przejmuje nas błąkających się bez celu po mieście. Opowiada o ciekawych szlakach, proponując nam podwózkę do dwóch najbardziej atrakcyjnych dolin. Negocjujemy z nim horrendalną cenę, jednak jest niemal nieugięty i w końcu decydujemy się skorzystać w jego usług. Wiezie nas ponad 20 km do najwyżej położonej wioski  w okolicy - Juta, skąd ruszamy na niezwykle malowniczy szlak. 
Droga nie jest męcząca, jednak wczorajsze spotkanie z Tamazem dziś zwykły spacer do sklepu uczyniłoby wydarzeniem ponad ludzkie siły. Powoli pokonujemy odległości i wysokości, po jakimś czasie jesteśmy na wysokości 2500 m npm, to wyżej niż jakiekolwiek miejsce w Polsce. A wokoło wysokie góry nie dają zapomnieć, gdzie naprawdę jesteśmy. Właśnie spacerujemy po Kaukazie. Niesamowite przeżycie, niesamowite wrażenie. I wszechobecna cisza i pustka. Do tego dostajemy bezchmurną pogodę - jest bajecznie! W ciągu kilku godzin spaceru spotykamy kilku innych turystów, w większości czasu góry są tylko nasze. W odróżnieniu od polskich wysokich Tatr, tutaj nie ma skał, bardziej przypominają bieszczadzkie połoniny, pomalowane na żółto i brązowo jesienna trawą. Zaskakujące są też widoki pasących się koni i krów. Na tej wysokości nie spodziewałbym się takiego widoku. Nasz samochodowy przewodnik powiedział nam, że mamy 2,5 h drogi, tylko niezbyt wiedzieliśmy do czego. Więc szliśmy sobie spokojnie, aż dotarliśmy do małego, górskiego jeziorka, malowniczo położonego wśród gór. Jednak daleko mu było do naszych wspaniałych tatrzańskich jezior. Jednak był to znak, że pora wracać. Nie był to męczący szlak, jednak po wczorajszym wieczorze to było wszystko, na co dziś mogliśmy sobie pozwolić.














































Kolejny ranek to nadzieja na złapanie busa do Tbilisi, a stamtąd do Kutaisi. Zadanie to nie sprawia nam kłopotu i już po niedługim czasie czekania, aż bus zapełni się pasażerami ruszamy w drogę powrotną. Gruzińska Droga Wojenna - to chyba najbardziej kolorystyczna, atrakcyjna, pełna niesamowitych widoków droga, jakąkolwiek miałem okazje podróżować. Wbita między szczyty kaukaskich gór wije się ponad 200 km łącząc stolicę Gruzji z rosyjskim Władykaukazem. O tej porze roku to raj dla ludzi ceniących sobie urodę natury. Barwy drzew niespotykane w polskich górach sprawiają, że siedzę przy szybie marszrutki i co rusz naciskam spust aparatu, chcąc zachować te widoki na zawsze. Kiepski jest mój język aby opisać piękno tutejszej przyrody. Tu trzeba przyjechać i na spokojnie rozkoszować się każdym kilometrem, każdym spojrzeniem w oddalone bezkresy kaukaskich gór. Jest cudownie!















Powoli góry się kurczą, spłaszczają, znikają, kończą, kończą jak nasza wielka przygoda z Gruzją. Gruzja to czarodziejka, rzuca urok, rozkochuje, pochłania. I przeciwnie do codziennego życia- na koniec nie zostawia cię samotnego bez niczego, wręcz przeciwnie - obdarowuje cię całym bogactwem i czujesz, że musisz tam wrócić! Świat jest potężny, pełen uroku, wspaniałych widoków, cudownych ludzi. Dużo by się chciało zobaczyć, jeszcze więcej przeżyć. Szczęśliwy jestem, że dane mi było tu być, przez te kilka dni wzbogacić się o niezapomniane przygody, spotkać ciekawych ludzi, załadować kartę pamięci moich aparatów zdjęciami, które wzbogacą moje podróżnicze portfolio. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tu powrócę.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz