Ledwie minęło Boże Ciało, ledwo ogarnąłem się po imprezie rodzinnej, a już dzięki Natalii siedziałem w autobusie wiozącym miłośników Kresów na Ukrainę. Znałem plan wycieczki i byłem zadowolony, że tym razem nie będzie to po raz kolejny Lwów i supermarket, a piękna przyroda Huculszczyzny. Jednym z punktów wycieczki była Jaremcza...
Dawno, dawno temu, gdy jeszcze spędzałem wiele czasu na podróżach w różne zakątki świata miałem przyjemność odwiedzić te tereny z Polskim Towarzystwem Tatrzańskim z Tarnobrzega. Pamiętam dzikość przyrody, czas, który zatrzymał się w miejscu dziesiątki lat temu, zdziwionych ludzi na widok przybyszów mogłoby się wydawać z innej planety. Chaty kryte strzechą, ubite z piasku drogi, świnie chodzące po wsi niczym bezpańskie psy. Kiedy to było...
Teraz jechałem z motywacją odwiedzenia kilku miejsc, zaopatrzony w dwa aparaty i żądny przygód. Nazwa Jaremcze gdzieś została mi w pamięci, jednak nic bliżej nie byłem w stanie na ten temat powiedzieć więcej. Jak się bardzo szybko dowiedziałem, Jaremcza była tym dla Hucylszczyzny, czym Zakopane jest dla Tatr, a przedwojenni turyści polscy ulubili sobie to miejsce na górski wypoczynek. Tak, tu była Polska. Po spędzonej nocy w pięknym, zabytkowym domu wypoczynkowym pojechaliśmy na wodospady na Prucie. I jak zawsze w takich miejscach i w takich chwilach - aparat palił mi się w ręku a nogi same biegały wkoło, żeby nic nie przegapić. Dobrze, że zobaczyłem wiosną te bociany, gdybym sobie czegoś nie wymyślił, pewnie siedziałbym w domu obrabiając jakieś zdjęcia sprzed wieków. Tu nad Prutem wsłuchany w szum wody mogę znowu rozkoszować się tym, co kocham w swoim życiu - cisza, przyroda, zdjęcia. Szumi woda i nie ma nic poza tym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz