|
Wystawa pisanek przy kościele Dominikanów |
Od lat myślałem o wyjeździe na
Ukrainę, by być w sercu obchodów prawosławnej Wielkanocy. Obrazki
popów w wyszukanych, prawosławnych szatach liturgicznych, woń
kadzideł, wieczorne śpiewy plątały się gdzieś w moich
fotograficznych zamiarach. Aż w końcu nadszedł ten czas i decyzja
– w tym roku musi się udać. Zmotywowany moim czelendżem 44 i
prognozą pięknej pogody zacząłem przygotowania.
Szybki plan
wyjazdu busem, objazd po przygranicznych wioskach, żeby poczuć
prawdziwy, szczery klimat obchodów Wielkiej Nocy, jakiś nocleg we
Lwowie – wszystko to wydawało się w zasięgu ręki. Wystarczyło
zebrać kilku chętnych i jedziemy. I tu niestety zaczął się
problem. Po ekipie Bizonów, którzy zawsze byli gotowi na
najbardziej szalone wyprawy niestety zostały jedynie wspomnienia.
Nadzieję podtrzymał Romen, który zdecydował się na wyjazd swoim
samochodem, jednak po namyśle wysłał esa, że nie tym razem.
Smutek.. Długo biłem się z myślami, czy jechać, lecz tym razem
musiałem. Ten rok będzie ciekawy, a to jest pierwszy krok mojej
rocznej przygody.
Już to przerabiałem lata temu, teraz
tylko szybkie sprawdzenie na necie, czy dalej tak to działa. Działa
! Marzena jedzie ze mną i tak zaczyna się przygoda pt. ukraińska Wielkanoc 2018. Ruszamy samochodem do Medyki, wcześniej planowałem
do Przemyśla, lecz jak wyczytałem na necie, parking w Medyce to
tylko 5 zeta za dobę, więc po co fatygować przemyskie busy? O 9
jesteśmy na granicy, praktycznie żywej duszy, więc już po chwili
niebiesko pomarańczowy napis informuje nas, ze jesteśmy w innym
świecie.
|
Ludzie ludziom zgotowali... Czym się różni granica ta od Słowackiej, ci ludzi od Słowaków, że trzeba druty kolczaste zakładać? |
Po chwili mili panowie proponujący podwózkę witają nas
przyjacielsko, lecz niestety nie znajdą w nas klientów tym razem.
Idziemy dalej w stronę busów, które za grosze dowiozą nas w głąb
Ukrainy, w kierunku Lwowa. Szczerze, to nie wiem, gdzie pojedziemy i
co zobaczymy, na pewno nie będzie to Lwów na początek. Chcę
zakosztować uroku wsi, ich folkloru, prawdziwych ludzi. Jesteśmy w
Szegini. W oddali błyszczy się złoty dach kościoła, kontrastując
z drewnianymi, wiejskimi domami. Z daleka słychać dochodzący śpiew
prawosławnych pieśni, zapraszający nas do odwiedzenia tej
świątyni. Godzina do przodu, więc jest nieco po 10 rano. Polska
wielka sobota to poranne święcenie pokarmów i walka w kuchni, tu
natomiast kościół pełen wiernych i niekończące się śpiewy,
prawosławne znaki krzyża i znajomo brzmiący Gospodir pamiłuj.
|
Cerkwia w Szeginie |
|
Żołnierz w Grobu Pańskiego |
|
Cerkwia w Szeginie |
|
Rusznyk na krzyżu i świecach |
Od
razu urzeka mnie rusznyk, bogato zdobiony materiał, niczym
obramówka, okalająca krzyż, ikony i inne obrazy. Na próżno
szukam grobu Pana Jezusa, jednak widzimy dwóch chłopaków
przebranych za żołnierzy pilnujących – no właśnie – czego ?
Nie da się podejść bliżej, żeby dokładnie zobaczyć. Zobaczymy
w innym kościele. Wychodzimy, gdyż zbliża się godzina odjazdu
busa, lecz po drodze jeszcze wstępujemy na pobliski cmentarz.
Piękne, nowe groby w wyrytymi obrazami zmarłych sąsiadują ze
starymi, podupadłymi grobami. Szukam polskich nazwisk, alfabetu
łacińskiego, jednak nie ma ani jednego takiego grobu. Ale czy nie
ma polskich nazwisk? W rzeczywistości same polskie, znajomo
brzmiące, dla osób nie znających cyrylicy nic nie mówiące. Nigdy
nie byłem fascynatem polityki i historii, lecz nutka smutku i
nostalgii się włącza. To byli Polacy, to była Polska. Jedźmy
dalej!
Po chwili siedzimy w marszrutce
jadącej w kierunku Lwowa. Kierowca skasował 22 hrywny do Mościsk.
1,30 zł. To mi się podoba. Współpasażerowie pomagają nam
odnaleźć właściwy przystanek i po niedługim czasie wysiadamy. To
będzie pierwszy punkt na mojej liście 44 miejsc. Pierwsze co
widzimy to górująca nad całym miastem niebieska cerkiew. Idziemy w
jej kierunku mijając monumentalny miecz, symbolizujący ukraińską walkę o niepodległość. Znów słychać śpiew z wewnątrz
kościoła. Znów żołnierze stojący przy, jak się okazuje,
obrazie zmarłego Jezusa. To pierwsza różnica w porównaniu z
polskimi zwyczajami. Rozglądam się, lecz nigdzie nie widzę koszyków
z pokarmami. Spędzamy chwile w kościele, już mamy wychodzić, gdy
z chóru rozlega się śpiew. Niesamowite wrażenie, akustyka
kościoła i prawosławne pieśni nie pozwalają się ruszyć.
Mógłbym tak stać i słuchać tych śpiewów przez długi czas,
jednak dziś czeka na nas jeszcze wiele wrażeń. Ruszamy dalej.
|
Cerkiew w Mościskach |
|
Wnętrze cerkwi |
|
Pomnik papieża w Mościskach |
|
uwaga wyboje na długości 2 000 km |
|
nie wstydzimy się religii |
|
jeden z mostów od którego pochodzi nazwa miasta |
Po drodze mijamy kościół katolicki
z jakże bliskim sercu pomnikiem naszego papieża i polskimi
podpisami. Tam też trafiamy na ogłoszenia parafialne w języku
polskim. Radośniej na sercu. Lecz tu nie ma dziś żadnych świąt.
Kościół zamknięty. Kolejna cerkiew zaskakuje nas koszykami z
pokarmami do święcenie. A jednak! Jak mówi nam piękna polszczyzną
jeden ze skrycie fotografowanych posiadaczy koszyków, tu na Ukrainie
święcenie zaczyna się po południu. Spacerujemy dalej po
miasteczku, jakoś tak przypomina mi nasze prywatne Nisko, tylko w
centrum pomnik Chmielnickiego nie daje zapomnieć, że to jednak
Ukraina. O Ukrainie też dosadnie mówi stan drogi. Nie ma odważnego,
który rozpędzi się do przepisowej prędkości, a jazda to raczej
slalom między dziurami. Kocham ten folklor !! Czas jechać dalej.
Kolejna marszrutka za 6,50 zł zawozi
nas do Lwowa. Szybko wyliczam, dodaję, dzielę i wychodzi na to, że
cena z podróżą i noclegiem wyniesie nas niespełna 70 zł na
głowę. Weekend we Lwowie, bez kolejek na granicy, ze swobodą
działania, bez proszenia się o towarzystwo. Czy może być lepiej?
Wysiadamy jako ostatni, bo niestety nie rozumiemy kierowcy, który
pyta, gdzie chcemy wysiąść. Pomaga nam w tym wysiadający z nami
chłopak, który również mówi po polsku.
Co robić we Lwowie? Nie mam żadnego
planu. Chcę zobaczyć prawosławną Wielkanoc, ta wycieczka skupi
się na spacerach po kościołach i szukaniu motywów do zdjęć.
Lecz najpierw musimy znaleźć nasz hotel. Rezerwacja na bukingkom to
jedyna zaplanowana i zorganizowana rzecz tej wyprawy. Pozostałość
to spontan i tak najlepiej odnajduje się w podróży. Ale czy na
pewno? Nie raz podróżowałem w ciemno, szukałem po nocach jakiegoś
noclegu, zastanawiałem się, jak dostać się na bazę. Ale zawsze
byłem ze swoją ekipą. Ta ekipa to już przeszłość, a podczas
tej wycieczki jednym z moich zadań wewnętrznych to otwieranie się
do ludzi. Nowa rzecz dla mnie. Zagadywanie, pytanie o drogę, dopytywanie się o szczegóły to rzeczy, których nie potrafię.
Dużo muszę się nauczyć, zanim wysiądę sam z samolotu na drugim
końcu świata.. Teraz jednak jest Marzena. Dla niej te wszystkie
rzeczy nie sprawiają żadnego problemu. Na szczęście.
Nieraz czytałem, słyszałem, że
ludzie ogólnie są pomocni, chętni, szczerzy i uprzejmi.
Gdziekolwiek byś się nie znalazł. Stoję z papierową mapą przed
mapą uliczną i szukam jakiegokolwiek elementu, który pozwoliłby
mi się zlokalizować. I tu pojawia się sympatyczna lwowianka,
mówiąca po polsku, która pomaga nam znaleźć drogę. Takich
sytuacji będzie jeszcze wiele. Po półgodzinnym spacerze docieramy
na miejsce. Schludny, zlokalizowany na 6 piętrze hotel, z prywatną
łazienką oferuje jak za te pieniądze bardzo dobre warunki. Chwila
odpoczynku i ruszamy na Lwów. Już bez plecaków, tylko dwa aparaty
ciążące po obu stronach każą mi rozglądać się wokoło, by nic ciekawego mi nie umknęło.
Mogę śmiało powiedzieć, że
podczas tej wycieczki jestem turystycznym ignorantem. Nie wiem, gdzie
chcę iść, co zwiedzić, nie wiem, co jest co. Z małym wyjątkiem.
Archikatedralny sobór św.
Jura
to miejsce, które chcę zobaczyć jako pierwsze. Ta
katedralna cerkiew archidiecezji lwowskiej Ukraińskiego Kościoła
Greckokatolickiego, widoczna z okien naszego hotelu, daje gwarancję
doświadczenia podniosłości dzisiejszych świąt. Idąc źle brzmiącą dla Polaka ulicą
Bandery skręcamy w kierunku cerkwi. Już z dala widać tłumy ludzi
w odświętnych, tradycyjnych strojach z koszykami zasłoniętymi
fantastycznie haftowanymi serwetkami. Cudowna pogoda, która nagle
zakończyła zimę sprzyja powolnym, leniwym spacerom. Docieramy do
cerkwi. I tak jak wcześniej w centrum Lwowa, tak i tu wierni gromadzą
się ze swoimi koszykami tworząc okrąg przed wejściem do cerkwi.
Urzekają mnie ich koszule, właśnie taką zapragnąłem ostatnio
sobie kupić, nie mając jeszcze pojęcia, że to tradycyjny,
odświętny strój ukraiński. Mi do tej pory kojarzyła się jako
lniana szata Słowianina, z haftowanymi wzorkami. Myślę, że wrócę
z taką do domu. Po wysłuchania płomiennego kazania próbujemy
wejść do cerkwi. Tam jednak już na schodach wejściowych kolejka.
Stajemy, zobaczymy co się będzie działo. Powoli przesuwająca się
kolejka przybliża nas do ołtarza. Znów różnica pomiędzy
polskimi a prawosławnymi zwyczajami. Wierni nie całują krzyża,
lecz obraz zmarłego Jezusa, który dnia wczorajszego widzieliśmy w
kościołach. A po adoracji wszyscy przesuwają się dalej. Tam obraz
i relikwie naszego papieża. Kolejne miłe zaskoczenie. Wychodząc z
kościoła poluję swoim teleobiektywem, by jak najwięcej wyłapać
odświętnie, charakterystycznie ubranych lwowian.
|
przepiękne wielkanocne ozdoby |
|
odświętne i tradycyjne stroje |
|
święcenie pokarmów przed katedrą św. Jura |
|
adoracja zmarłego Jezusa |
|
relikwie Jana Pawła II katedrze św. Jura |
|
katedra św. Jura |
Szybko wracamy do hotelu, by już na
wieczór udać się do centrum bez zbędnych bagaży. Nasz hotel
wyposażony jest w kuchnię, a my w pamiętany z czasów podróży na
Krym koktebel. 2 drinki i w miasto. I tu zrobił się problem; jest
kuchnia, nie ma naczyń. W ten sposób gospodarze postarali się o
moją abstynencję ;) Jest w miarę ciepło, jak na tę porę, jednak
z każdą minutą temperatura spada. Docieramy do centrum, szukamy
jakiegoś kantoru by rozmienić pieniądze, a potem - jak zwykle –
na "regionalną potrawę". Trafiamy na dosyć kiepską
pizzę, a w dodatku piwo bezalkoholowe nie zaostrza apetytu. Czuć
klimat wielkiego miasta. Tłumy ludzi spacerują, tu śpiewają, tam
ktoś gra. Jednak nic nie sprawia, ze możemy poczuć, że to ta
Wielka Noc. Jedynie wciąż przemykający ludzie z koszykami pełnymi
świątecznych pokarmów o tym przypominają. Zmęczeni całym dniem
wracamy na nocleg.
Kolejny dzień zaczynamy dosyć późno,
nie musimy się nigdzie spieszyć. Tym razem do centrum dojeżdżamy
tramwajem. Opłata za bilet niecałe 50 gr zachęca. Mam cały czas
na uwadze, że musimy się dostać z powrotem na granicę. W tę
stronę nie było problemu, jednak internety nic nie mówią o
powrocie, prócz tego, że istnieje taka możliwość. Jednak nigdzie
nie udało mi się odnaleźć informacji o przystanku, godzinie
odjazdu. Ale mamy na to jeszcze trochę czasu. Znów jesteśmy na
rynku i po kolei zaglądamy do blisko siebie położonych świątyń.
Dziś jest Wielkanoc, w miejsce obrazu pojawił się pokaźny
bochenek – pascha, w centralnym miejscu ołtarza. Dzisiaj widzę
mnóstwo ludzi w w tych koszulach, które jeszcze tak bardzo mi się
wczoraj podobały. Dalej się podobają, lecz teraz widzę, że nie są
to rdzenni lwowiacy, lecz jakieś wiejskie turystwo, które musi coś
takiego zakupić. Trochę mi się odechciało być posiadaczem
takiej. A gdy pani na straganie powiedziała cenę – blisko 200 zł,
wtedy już zdecydowanie odłożyłem ten zakup na inną okazję. Nie
udaje nam się trafić na nabożeństwa. Widocznie świętują
dzisiaj. Z mojego wcześniej wspomnianego ignoranctwa wyłamuje się
katedra łacińska, bazylika, którą już niejednokrotnie miałem
okazję odwiedzić. Ostatnio bodajże byłem na pamiętnej mszy 10
kwietnia 2010 r. tuż po katastrofie samolotu prezydenckiego w
Smoleńsku. To w tym miejscu Jan Kazimierz składał śluby, to tutaj
mszę odprawiał Jan Paweł II, tutaj biskupem był gwardian klasztoru
w Rozwadowie Stanisław Padewski. Tu jesteśmy w Polsce. Podczas tej
podróży zauważam, jak znika polskość ze Lwowa. Wiem, że to
miasto ukraińskie i polskość nie jest tu mile widziana, jednak
podczas wielu poprzednich wycieczek spotykałem się z polskimi
napisami, starymi tablicami w języku polskim, czy nawet
przedwojenną tablicą elektryczną w jednej z kamienic. Teraz jakby
to znikło, a może po prostu nie miałem okazji natknąć się na
takowe ? Tłumacze sobie, że we Wrocławiu też bym nie chciał
widzieć niemieckich napisów.
Spacerujemy
nasyceni nieprzejedzonym posiłkiem w pyzatej chacie. Marzena jest
zachwycona kamienicami. Każda jest prawdziwym dziełem sztuki. Te
płaskorzeźby, zdobienia, balkony! Nigdy nie byłem pasjonatem
architektury, jednak i na mnie robią po raz kolejny niesamowite
wrażenie. Stwierdzam, ze kolejna wycieczka będzie nastawiona na
fotografowanie lwowskich balkonów. To będzie dopiero niezapomniany
i zróżnicowany materiał.
Po raz kolejny przemierzamy jarmark przed
Operą, pełen wielkanocnych zdobień i artykułów. Tu nie da się
nie czuć Wielkanocy. A potężny napis zawieszony na ratuszu Христос
воскрес pokazuje, że Ukraińcy to prawdziwie religijny
naród. Na dłużej zatrzymujemy się przed kościołem dominikanów.
Zaraz przed wejściem natykamy się na cudowną wystawę potężnych
wielkanocnych pisanek. Są fantastyczne! Myślę, że więcej tu
powstaje zdjęć przez kilka dni niż w całym XX wieku. Ja też
robię swoje.
|
A gdybym się jeszcze urodzić raz miał.. |
|
Chrystus zmartwychwstał - ratusz ogłasza wszystkim |
|
jarmark przed Operą |
|
wielka pisanka przed gmachem Opery |
|
Wystawa pisanek przy kościele Dominikanów |
Dochodzi 15, kiedy decyduję, że pora
szukać drogi do granicy. Z kilku miejsc, jakie udało mi się
znaleźć w Internecie zaczniemy od dworca kolejowego. Jeśli tam nic
nie znajdziemy, to i tak zwiedzenie dworca samego w sobie będzie
sporą atrakcją. Przypadkowo znajduję tramwaj jadący na dworzec i
już po chwili tam jesteśmy. Marzena zagaduje przechodniów,
kierowców, lecz żaden nie jest w stanie podać dokładnego miejsca.
Dopiero pani w okienku na dworcu autobusowym podaje nazwę – ulica
Gorodocka. Postanawiam wrócić do centrum, tam wbić się na jakieś
wifi i odnaleźć drogę. Tak robimy. Telefon łapie mi sieć i
szybko wskazuje drogę. Idziemy tam pieszo, lecz po chwili coś
zaczyna nie grać. Tak, niestety moja ęteligencja bierze górę.
Ulica Gorodocka to ulica, przy której zlokalizowany jest dworzec
kolejowy. Brawo ja! Tracimy godzinę czasu. Pani w okienku tłumaczy,
że musimy dojść do ulicy głównej i tam czekać na marszrutkę do
Szegini. Byliśmy pięć minut od tego przystanku, a straciliśmy tyle czasu. To się nazywa zbieranie doświadczenia. Oczywiście na
przystanku nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy i czy w ogóle będzie
taki bus. Stoi jakiś autobus jadący do Gorodoka, czyli po naszemu
Gródka Jagiellońskiego. Kierowca mówi, żeby wsiadać. Słuchamy
jego rady i zaraz jedziemy w kierunku granicy.
Z początku w miarę pusty autobus
zaczyna z czasem napełniać się, by po kilku kolejnych przystankach
niemal pękać w szwach. To co jest niesamowite, to sposób zapłaty
za bilet. Ledwie wciśnięty kolejny pasażer podaje mi pieniądze,
by podać dalej do kierowcy. Po dłuższym czasie wraca reszta.
Niesamowite. A jednocześnie takie proste i ludzkie. Nie polskie.
Jedziemy już dosyć długo, gdy widzę rozwidlenie dróg. Jedna
prowadzi do centrum miasta, druga wiedzie w kierunku granicy. Szybka
decyzja - Marzena, wysiadamy - i po chwili stoimy na przystanku w
szczerym polu, kilkadziesiąt kilometrów od granicy. To, jak się za
moment okazało, była kolejna, bardzo mądra moja decyzja. Marzena
zagaduje do ludzi na przystanku. Zapewniają, że zaraz będzie
marszrutka do Szegini, jednocześnie mówiąc, ze niepotrzebnie
wysiadaliśmy, gdyż w centrum Gródka łatwiej ją złapać. Ale
dzięki temu poznajemy Jurka, jego żonę i dwóch synów. Jurek wraca
od teściowej, a jego stan najwyraźniej wskazuje, że dziś są
święta. Prowadzą z Marzeną dyskusję na coraz to ciekawsze
tematy. Jurek to ukraiński Polak, jego dziadek i ojciec byli Polakami, żona
Ukrainka, ale z nią też się dogadujemy. Jego polskość wyraźnie
słychać w najczęstszym polskim słowie na k, które Jurek
beztrosko powtarza. Dyskusja jest coraz ciekawsza, już mam numer
Jurka i zaproszenie na wizytę, dzika i bimber. Co więcej, już
prawie siłą ciągnie nas do teściowej na imprezę. Jednak żona,
jak to żona, studzi jego zapędy. Po długim czasie na horyzoncie
pojawia się bus. Jest, Szeginie. Zapakowany do granic możliwości
niestety ignoruje nasze ręce proszące, by się zatrzymał. Po
chwili kolejny zabiera nas do centrum Gródka.
Nie będzie to kolejne miejsce
zwiedzone na mojej liście. Pomimo faktu, że jest to miasto dla
Polaka historyczne, tutaj zmarł Władysław Jagiełło, jedyne o
czym myślę, to aby pojawił się w końcu bus. Jurek po raz 15
ciągnie mnie na piwo i gdyby nie fakt, że zaraz za granicą czeka
na mnie samochód, z miłą chęcią uprzyjemniłbym sobie czas
czekania w ten sposób. Po blisko godzinnym oczekiwaniu przyjeżdża
marszrutka, Niestety, do Mościsk, nie do Szeginie. Jurek z rodzina znikają w niej, a my zostajemy sami przy głównej ulicy. Jak
zapewniła żona Jurka – przyjedzie. Więc czekamy. I czekamy.
Ściemniło się już, światła samochodów zaczynają razić, a
marszrutki jak nie było tak nie ma. Zaczyna się robić dosyć
nieciekawie. Martwi mnie też fakt, że z moich hrywien niewiele już
zostało, mam nadzieję, że na busa wystarczy. Przestaję mieć
nadzieję i pomysł co dalej. Jest już coraz później, dziś jest
niedziela wielkanocna, raczej nie ma szans, by coś się pojawiło.
Zaczynam poważnie się martwić. Z boku stoi taksówka, jednak za 50
kilometrów policzyć by musiała majątek. Przerażony aczkolwiek
świadomy, że właśnie takie sytuacje tworzą wspomnienia wciąż
wypatruję. I jest, pojawia się bus! I nie, niestety nie Szeginie.
Mościska. Co robić ? Wsiadamy, zawsze to bliżej granicy, może
stamtąd będzie nas stać na taksówkę.
To była bardzo długa droga. Pełna
wybojów, zakrętów. W zupełnym mroku. O 22 jesteśmy w Mościskach.
Szeginie to tylko 14 km stąd. Już prawie na miejscu, jednak jakoś
trzeba te ostatnie kilometry pokonać. Na marszrutkę nie ma co
liczyć, na postoju taksówek pustka. Co robić? Zostaje nam złapanie
stopa. Idziemy na główną drogę, gdzie teoretycznie każdy
samochód zmierza do granicy. Mijają nas RZ, RLE, RP, RMI, lecz
żaden nie myśli się zatrzymać. Nawet im się nie dziwię, brać
kogoś na stopa na Ukrainie blisko północy. Niepoważne. Przeliczam
na kilometry – 3 godziny marszu, da radę, ale boję się o tym
myśleć na poważnie. Jednak jest inne wyjście? Nawet jeżdżące
taksówki się nie zatrzymuję. Marzenę już boli ręka od machania.
Jesteśmy w obcym państwie, wśród osób, które nie przepadają za
Polakami, bez szans na znalezienie transportu. Decydujemy wrócić w
pobliże sklepów, może na postój taksówek. Może jednak coś się
znajdzie, może ktoś za dosyć dużą opłatę zdecyduje się
poświęcić 10 min, żeby nas powiózł do granicy. Patrzymy –
jedzie taxi, Marzena zatrzymuje i pyta kierowcę, czy by nas nie
podrzucił. W środku ma już pasażerów. Wsiadajcie! To było
najpiękniejsze słowo, jakie mogłem teraz usłyszeć. Ile? 150
hrywien. Damy radę, a wręcz jestem gotów zapłacić mu o wiele
więcej za ten miłosierny uczynek. Mały problem jest taki, że mam
tylko 30 hrywien, ale mówię, że rozmienię w kantorze i mu zapłacę. Słysze, jak pasażer dziwi się, że tylko tyle zawołał
za kurs do granicy. Po chwili jesteśmy nareszcie na miejscu. Kantory
zamknięte, lecz jest sklep, w którym robimy zakupy, a nasz
dobroczyńca dostaje 50 zł, ponad dwa razy tyle, ile od nas zawołał. Jesteśmy mu bardzo wdzięczni! Szybka odprawa, jesteśmy jedynymi
osobami na granicy. 10 złotych za parking i po 2 godzinach kończy
się nasza wielka wielkanocna przygoda. To było dobre otwarcie moich
podróży!
|
Ten klimat, tego szukam |
|
Na rogu Kopernika i Słowackiego. Cyrylica i jesteś jak w domu |
|
Niesamowity efekt promieni świetlnych |
|
pop w pięknych szatach liturgicznych |
|
ołtarz wielkanocny |
|
hejnał z ratusza |
|
nieliczne pozostałości polskości Lwowa |
|
królowa szos |
|
zamurowane okna |
|
a czemu nie zaparkować na kilka dni na środku drogi pomiędzy liniami tramwajowymi? |
|
polski samochód na tym by padł. Ukraiński jeździ setką |
|
awaria |
|
pomnik Nikifora |
|
Христос воскрес |
|
siedząc w knajpce obserwowaliśmy, jak turyści tłumnie fotografują się z Masochem, nieważne kto i po co, zróbmy sobie zdjęcie, skoro już tu stoi. A potem jazda w łóżku. Ale żeby od razu robić foty dzieciom? |
|
to był baaardzo ciepły dzień kwietnia |
|
o 23 w Mościskach traktowałem to jako żart, teraz już wiem, że niedługo tam wrócę |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz